Jesteśmy w prowincji Qinghai, niegdyś w Europie zwanej Kokonur a tak naprawdę będącej dawnym tybetańskim regionem Amdo. Nie przypadkowo rejon ten jest tak różnie określany. Od zawsze bowiem był on terenem rywalizacji Tybetańczyków i Hanów (czyli Chińczyków), w którą czasami włączali się Mongołowie czy Ujgurzy. Ostatecznie wygrali Chińczycy – ich dominacja jest już chyba nie do podważenia.
Skąd to zwycięstwo Hanów nad resztą konkurentów ? Odpowiedź jest stosunkowo prosta – olbrzymia przewaga liczebna Chińczyków nad resztą potencjalnych konkurentów, plus ich gotowość do przemieszczania się. Wydaje się, że właśnie ta swoista broń demograficzna jest obecnie największym atutem Chińczyków – jest ich po prostu bardzo dużo w relacji do grup mniejszościowych, np. Tybetańczyków czy Mongołów. A z kolie obecny boom gospodarczy sprzyja wspieraniu migracji – chińskie władze mają pieniądze zarówno na inwestycje infrastrukturalne (np. nowe koleje czy drogi) jak i na wsparcie materialne dla przesiedleńców.
Efekty widać już dziś zwłaszcza w dużych miastach, gwałtownie rozbudowujących się w ostatnich latach. Na przykłada, w Xiningu (stolicy prowincji Qinghai), z którego ruszamy w dalszą trasę praktycznie nie spotyka się już Tybetańczyków. Co jest o tyle zdumiewające, że raptem kilkanaście kilometrów od miasta leży potężny tybetański klasztor Kumbum – jeden z sześciu kluczowych ośrodków sekty Żółtych Czapek.
Cóż mamy nadzieję, że inaczej będzie wyglądała w głębi prowincji, w dolinie Tongrenu, gdzie zamierzamy spędzić kilka kolejnych dni. Uczciwej byłoby napisać w Dolinie Rebgong, bo taka jest właściwa czyli tybetańska nazwa. To też wyraz swoistej ekspansji – nieustanna zmiana nazw, z tybetańskich na chińskie.
Ruszamy w drogę.
Autobus pnie się w górę, przebijamy się przez skalne wąwozy, przez jakiś czas jedziemy wzdłuż górnego biegu Rzeki Żółtej, tworzącej tu piękny przełom. Droga jak zawsze w Chinach jest dobra, ba jest zbyt dobra jak na potrzeby mieszkańców i stosunkowo mały ruch samochodowy – mam nieodparte wrażenie, że w Państwie Środka buduje się „na zapas”, trochę bezmyślnie szastając kasą. Być może jest to też kontekst bardziej polityczny niż ekonomiczny – droga umacnia panowanie Chińczyków, w tym potencjalnie niespokojnym tybetańskim regionie.
Dojeżdżamy po kilku godzinach sycąc się wspaniałymi widokami barwnych gór.
Sam Tongren okazuje się być bardzo przyjemnym i spokojnym miasteczkiem. Znajdujemy hotel z bardzo tanimi i wielkimi pokojami, urządzone są naprawdę ładnie i tradycyjnie, no może tylko intensywny odór starych skarpet psuje nieco korzystny odbiór. Jak to mawiał Lis w „Małym Ksieciu” „nie ma rzeczy doskonałych” 🙂
Mieszkańcy miasta to barwna mieszkanka – dominują oczywiście Tybetańczycy, ale liczni są Hanowie, muzułmańscy Hui i Salarowie, są też żyjący tylko tutaj Tu zwani Białymi Mongołami czy Monguarami. Jest ciekawie ! Jedzenie rzecz jasna jest równie zróżnicowane – mamy więc perspektywą tak wrażeń wizualnych jak i smakowych. Odpoczywamy tylko chwilę – czas zacząć poszukiwania – trzeba zlokalizować miejsce, gdzie będą odbywały się tajemnicze obrzędy Święta Boga Gór.
O tym już w następnym artykule.