Samolot do Paryża – tam długi dzień zwiedzania a raczej przypominania sobie miasta (byłem już tutaj dwukrotnie wiele lat temu). Ze względu na determinację naszego współtowarzysza podróży w 12 godzin przypomniałem sobie tyle ile kiedyś zwiedzałem w pięć dni. Sensu wielkiego to nie miało – ta forma zwiedzania czegokolwiek jakoś mnie szczególnie nie przekonuje. Mało z tego zostaje i jest się głównie zmęczonym. Co sam wyraźnie poczułem pod koniec całego dnia bezsensownego łażenia.
Lądowanie w Ouagadougou i pierwsze wrażenia z lotniska – jest gorąco, duszno i wilgotnie. Terminal lotniska w Ouagadougou raczej bliższy dworcowi autobusowemu gdzieś na zapadłej polskiej prowincji. Samo zaś miasto przypomina olbrzymią afrykańską wieś – ponoć w Ouagadougou żyje ponad półtora miliona ludzi a wysokich budynków naliczyłem może z 20!
Miejskość to nie jest cecha afrykańska – miasta są tu czymś nowym, przed okresem kolonialnym w Afryce Zachodniej było raptem kilka ośrodków miejskich z prawdziwego znaczenia. W ostatnich latach w związku z rosnącą liczbą ludności (przy bardzo wysokim i wciąż rosnącym przyrostem naturalnym) nastąpiła gwałtowna, niekontrolowana urbanizacja w całej Afryce Subsaharyjskiej. Oczywiście, nie połączona z jakimikolwiek sensownymi inwestycjami w infrastrukturę – efektem jest przeciążenie i chaos miast.
Doświadczamy tego szukając dworca autobusowego – w Ouagadougou trudno jest znaleźć miejsce, które byłoby czymś takim. Zdezelowane autobusy, stareńkie minibusy czy napchane do granic możliwości sept-place (czyli siedmioosobowe stare Renault Kombi przerobione na zbiorową taksówkę) ruszają i stają de facto wszędzie. Po prawie godzinie szukania i kolejnej godzinie czekania w końcu znajdujemy właściwy autobus – strasznego trupa, ale nie ma co wybrzydzać, nic lepszego tu nie będzie …
Potem droga na północ – nasz autobus (wyglądający tak jakby najlepsze lata miał w wczesnych latach sześćdziesiątych), z trudem radzi sobie na pełnej błota i pyłu drodze. Prawdziwy moment prawdy przychodzi jednak nieco później – okazuje się, że wcześniejsze obfite opady i powodzie zerwały mosty (albo w ogóle ich nie było?). Nagle podróż naszym autobusowym trupem zamienia się w swoisty rajd Paryż – Dakar z przejeżdżaniem w poprzek brodów i małych rzeczek.
Wieczorem docieramy do Dori i szukamy jakiegoś miejsca do spania. Teoretycznie jesteśmy w mieście, które jest stolicą Regionu Sahelu, de facto to niesłychana dziura pozbawiona jakiejkolwiek infrastruktury. Hotel jaki znajdujemy jest prawdziwie malaryczną jamą – na piaskowym podwórzu, pomiędzy „bungalowami” (czyli strasznymi budami, w których śpimy) przechadzają się na wpół dzikie świnie i całkiem dzikie sępy. Łóżko swoje najlepsze lata miało gdzieś w wczesnych latach francuskiej kolonizacji, no może troszkę później bo bliżej czasów II wojny światowej ?
Już wiemy – luksusu podczas tych wakacji nie zażyjemy.
I tak oto zaczynamy naszą kolejną zachodnioafrykańską przygodę.