Odwiedzamy Bobo Dioulasso niejako rzutem na taśmę – Point Afrique przesuwa nam wylot (bez podania przyczyn – to swoisty standard tej linii) i mamy całkiem niespodziewane dwa dodatkowe dni w Burkinie. Za mało czasu aby móc realnie zobaczyć jej zachodnią część – to wymagałoby co najmniej tygodnia czy nawet dziesięciu dni podróżowania. Za dużo jednak aby siedzieć w samym Ouagadougou – atrakcji jest tam na dwie godziny a nie dwa dni. Podejmujemy więc szybką decyzję – jedziemy do Bobo Dioulasso, drugiego miasta Burkiny, mającego opinię znacznie ciekawszego niż sama stolica kraju.
Bobo Dioulasso, jak i zresztą inne miasta w Burkinie, ma stosunkowo krótką historię – swój rozwój zawdzięcza francuskim kolonialistom. Wybrali oni miejsce, gdzie wcześniej znajdował się niewielki ośrodek handlowy kupców Diula. Początkowo tylko stworzyli tam bazę militarną, później również ośrodek administracyjny (gdy już ostatecznie podbili ten region). Kolejnym silnym impulsem rozwojowym dla nowo powstałego było zbudowanie linii kolejowej – tu właśnie, w 1934 roku umiejscowiono końcową stację kolei abidżańskiej. Kolei, która w założeniu Francuzów miała scementować ich kolonialne panowanie nad Zachodnią Afryką. Nie do końca się im to udało – inwestycja utknęła i ostatecznie nie dotarła do Niamay, jak pierwotnie planowano. Utknęła właśnie tutaj w Bobo Dioulasso. Za to samo miasta może pochwalić się imponującym dworcem kolejowym zbudowanych w modnym wówczas stylu neosudańskim, nawiązującym do tradycyjnej architektury Sahelu.
Nie mamy niestety zbyt wiele czasu na eksplorowanie Bobo. Zwiedzamy wspaniały meczet – jeden z lepszych przykładów tradycyjnej architektury sahelijskiej (na nim wzorowali się chyba twórcy lokalnego dworca kolejowego). To niejako wzorcowy przykład budowli banco – zbudowany z niewypalonej gliny, wzmocnionej drewnianym szkieletem. Jako, że materiały użyte do jego zbudowania nie należą do trwałych wymaga on stałego odnawiania – to aktywność wykonywana przez całą społeczność po każdej porze deszczowej.
Potem zagłębiamy się zaułki Dioulassaba – tradycyjnej dzielnicy miasta zamieszkanej przez dominujące tu plemię Bobo-Jula. Pełnej glinianych domów, warsztatów rzemieślników, małych sklepików i… fetyszy. Szukamy Dafry – Świętego Stawu, w którym żyją nie mniej święte sumy. Obficie karmione przez mieszkańców kurczakami i będące przedmiotem atencji całej, lokalnej społeczności. Marzyłby się taki los nieszczęsnym polskim karpiom ?
Włóczymy się też po miejscowym targu pełnym owoców i warzyw sprzedawanych przez bojowo nastawione handlarki. No i rzecz ważna – odwiedzamy najlepsze w tej części Afryki sklepiki z tradycyjną sztuką afrykańską. Podobny wybór masek, rzeźb czy fetyszy widziałem jedynie w Cotonou. Bardzo dobre ceny i wysoka jakość. Rewelacja!
W końcu w pełni wysyceni atrakcjami wracamy do Ouagadougou – niestety po to aby już jutro wylecieć do Europy. Ale Bobo Dioulasso na pewno warto odwiedzić.