Kawah Ijen. Jeden z dziesiątków czynnych wulkanów Jawy. Wyjątkowy, inny niż wszystkie. Przepiękny poprzez niezwykłe efekty wizualne – turkusowe jezioro w kalderze wulkanu, żółte pokłady siarki, czerwono-beżowe zbacza stożka wulkanicznego, zieleń otaczającej dżungli i pól ryżowych. A wszystko to spowite w unoszącej się powoli mgle. Można wejść na sam brzeg krateru, przy sprzyjającej pogodzie zejść na sam jego dół, do miejsca gdzie wydobywana jest siarka. Niczym wędrówka z nieba do wrót piekieł.
Hmm… jakoś symbolicznie te dwa aspekty tu się łączą – niebo i piekło, piękno natury i brzydota wyzysku. Czemu?
Cóż – Kawah Ijen to nie tylko cud natury, ale i miejsce brutalnej eksploatacji. Miejsce, które było jednym z niesławnych bohaterów filmu Michaela Glawoggera, Śmierć człowieka pracy – przejmującego dzieła o wyzysku ludzi pracy na początku XXI wieku. Film pokazuje straszliwy los pracujących tu biedaków – zarówno tych wydobywających siarkę z dna krateru, jak i tragarzy, którzy dwa, trzy razy dziennie wynoszą po kilkadziesiąt kilogramów urobku. Wszyscy oni pracują bez jakichkolwiek zabezpieczeń, narażeni na stałą ekspozycję na trujące wyziewy wydobywające się z wulkanu. Efekt – młodzi mężczyźni mają często wygląd starców a mało kto spośród nich dożywa do czterdziestki.
Cóż, podróżowanie po Azji, Afryce czy Ameryce Łacińskiej bardzo często konfrontuje nas z brutalną rzeczywistością Trzeciego Świata. Tym bardziej należy docenić przywilej mieszkania w tak zamożnym kraju jakim jest obecnie Polska. Z czego niestety często nie zdajemy sobie sprawy porównując się do bogatszych europejskich sąsiadów. Świąt to jednak nie Europa, rzeczywistość w większości krajów Azji czy Afryki bardzo różni się od tej jaka jest udziałem mieszkańców Zachodu.
Ot i pewna nauka jaką wynieśliśmy z odwiedzin na wulkanie Kawah Ijen. Podróże uczą a raczej doświadczają nas koniecznością innego rozumienia świata. Jak powiedział Francis Bacon: Travel, in the younger sort, is a part of education; in the elder, a part of experience.
Sama zaś wycieczka na wulkan okazuje się bardzo intersująca. I paradoksalnie udana dzięki naszemu spóźnieniu. Źle oceniliśmy czas dojazdu Banyuwangi i przyjechaliśmy już po wschodzie słońca. Co może zabrało nam możliwość podziwiania (jeszcze) piękniejszych widoków, ale oszczędziło eksploracji wulkanu z tłumem turystów. Gdy prawie wszyscy schodzili w dół, my dopiero zaczynaliśmy podejście – no i mieliśmy wulkan praktycznie tylko dla siebie.
Praktycznie:
Możliwy dojazd z transportem publicznym od strony Bondowoso, choć większość osób wynajmuje dżipa (aby dotrzeć pod wulkan przed wschodem słońca). Potem 3 kilometrowy spacer w górę, około 1h solidnego marszu.