Ghańskie plaże

Ghana to prawie 540 kilometrów linii brzegowej – zatoczek, lagun, namorzynów, skał. I setek plaż – długich, szerokich i piaszczystych. Zadziwiającym jest, że kraj z takimi warunkami geograficznymi nie jest jeszcze mekką masowej turystyki. Zwłaszcza, że jest on położony stosunkowo niedaleko od Europy, całkowicie bezpieczny i ma korzystny klimat (podstawowy wymóg jest spełniony – jest ciepło i sucho podczas europejskiej zimy). Być może decyduje o tym lęk przed wypoczynkiem w Czarnej Afryce (osławione tropikalne choroby), choć Gambia czy Senegal położone w tym samym rejonie świata stały się popularnym celem zorganizowanej turystyki wypoczynkowej.

Cała ta sytuacja z punktu widzenia niezależnego podróżnika oznacza dwie rzeczy – nigdzie nie będzie tłumów turystów (co jest super), ale też nie należy liczyć na jakaś szczególnie dobrą bazę hotelową. Nasze doświadczenia były dwojakiego rodzaju – dobre i średnie. Po kolei.

Pierwszy pobyt plażowy zrobiliśmy sobie w okolicach Elminy – stąd też przez kilka dni zwiedzaliśmy okolice. Brenu Akyinim jest małą rybacką wioską, kolorową, ale w sumie dosyć zwyczajną. Za to plaże w jej okolicy są przepiękne – spędziłem tutaj kilka dni 8 lat temu i z radością tu wróciłem. Tym razem do małego hoteliku / pensjonatu prowadzonego przez miłe małżeństwo z jakimś włoskimi konotacjami (nie dowiedzieliśmy się do końca – czy to oni zarobili pieniądze we Włoszech czy tylko zarządzali tym interesem w imieniu jakiegoś Włocha). Super miejsce na odpoczynek – ciągnąca się kilometrami plaża z żółtym piaskiem i palmami, folderowa wręcz. Morze jest tu trochę niebezpieczne do pływania – to w końcu Atlantyk z jego potężnymi falami i wirami, ale w okolice są też i zatoczki, w których kąpanie się jest już zdecydowanie przyjemniejsze. I last but not least – dobre jedzenie, zarówno u naszych gospodarzy jak i w (bardzo nielicznych) okolicznych knajpach. Owoce morza, ryby. Nieźle przyrządzone, nawet momentami nawet nieco wyrafinowane kulinarnie.

Miejmy jednak jasność, Tajlandia czy Bali to nie jest (w każdym aspekcie – standardu hoteli czy jedzenia), ale można tu wypocząć wręcz idealnie. Jest cicho, spokojnie, plaże są zjawiskowe a morze ciepłe (choć burzliwe).

Miejsce nr 2 to trochę inna historia – tu trochę przesadziłem z poszukiwaniem oddalenia i dzikości. Keta położona pomiędzy piękną laguną a Atlantykiem wydawała się wręcz optymalnym miejscem do plażowego wypoczynku. I może kiedyś tak będzie – jak na razie potencjalny (bo nie było tam dokładnie nikogo poza nami) podróżnik ma jeden problem – żaden z opisywanych w przewodniku Brada hoteli nie działał. A ten co z wielkim trudem znaleźliśmy okazał się malaryczną jamą, z prądem wyłączanym na całą noc, duszną i pełną komarów.

Nie było więc wyboru – cofnęliśmy się do Aflao, granicznego miasta (z Togo, ale leżącego też nad brzegiem Atlantyku) i tam spędziliśmy dwa dni w hotelu. Co zadziwiające – w bardzo przyzwoitym standardzie, w czystym i porządnym pokoju. Ba, nawet z możliwością korzystania z hotelowego basenu – co prawda dostępnego też dla zewnętrznych gości i przez to (delikatnie mówiąc) pełnego ludzi. Jedynym minusem  była fakt że hotel organizował też sobotnią dyskoteką, w której z konieczności (czyli straszliwego hałasu) musiał niejako uczestniczyć każdy gość.

zdecydowanie ciekawszą atrakcją były całodniowe śpiewo-modlitwy w pobliskim baptystycznym zborze – to było naprawdę super. Nie jestem akurat wielkim znawcą tego typu muzyki, ale jak dla mnie był to gospel na najwyższym poziomie !

Za dnia za to włóczyliśmy się po okolicznych wsiach, opuszczonych plażach i lasach namorzynowych pełnych ptaków i motyli. Obserwowaliśmy  szybkie kraby na plaży i próbowaliśmy się kąpać w wzburzonym Oceanie Atlantyckim. Nasz hotelowy, zatłoczony basen okazywał się tu jednak znacznie lepszym, bezpieczniejszym pomysłem na kąpiel.

Łączyliśmy więc prawie luksusowy 🙂 odpoczynek z eksploracją tego oddalanego, rzadko odwiedzanego regionu Ghany. Chwila luzu jako swoisty prezent na koniec naszej, kolejnej podróży do Zachodniej Afryki.