Taj Mahal czyli czy warto oglądać arcydzieło po raz czwarty?

Pytanie – czy jest jakiś sens w oglądaniu czegokolwiek po raz czwarty?

Odpowiedź – tak. W wypadku rzeczy wyjątkowych, pięknych czy intrygujących – zdecydowane tak.

Taj Mahal spełnia każde z tych kryteriów, wielkich wątpliwości co do sensowności kolejnych odwiedzin więc nie miałem. Argumenty za tym zresztą przedstawiłem w poprzednim artykule.

Jak zatem wyglądała czwarta już wizyta w Taj Mahalu? Mauzoleum jest dalej bajecznie piękne, tłumy nieco zelżały, co ciekawe spadły też troszkę ceny biletów. Być może rząd jednak uznał, że próba ostrego złupienia turystów przyniesie więcej szkody nić korzyści. Ponoć mocno przeciwko drastycznej podwyżce cen biletów do najważniejszych zabytków północnych Indii buntowały się biura podróży. Jeśli tak było – chwała im, ceny są nieco normalniejsze (około 18$).

Poza tym – biel marmuru, bogactwo zdobień, potęga architektury.

I kilka innych obserwacji. Pięknie ubrani zwiedzający – prawdziwy raj dla każdego fotografa. Dużo więcej niż wcześniej zwierząt – gwarków, ślicznych papużek (a dokładnie aleksandrett obrożnych) i indyjskich wiewiórek.

No moje małe odkrycie – przewodnicy, dzielni „gajdzi”.  

To co mnie tym zachwyciło to ten właśnie aspekt wizyty w Taj Mahal aspekt, może nieco poboczny, ale jakże typowy dla Indii. Panowie (bo pań nie widziałem) przodownicy. Obowiązkowi i przyznawani w pakiecie razem z biletem. Kompetentni i zaangażowani. No właśnie czy tu pojawia się mały problem – zaangażowanie zabija kompetencję.

Chłopaki są tak zdeterminowane aby zachwycić odwiedzających, że mnożą cudne historie stanowczo ponad miarę. W mojej ocenie Taj Mahal jest tak wielkim arcydziełem, że broni się sam – jakością swojej architektury i perfekcją wykonania, żadne „story dopalacze” nie są mu szczególnie potrzebne.  

A tu proszę, wraz z ilością odwiedzin dowiaduję się coraz to nowych rzeczy, historia rozbudowuje się i uromantycznia do granic możliwości. Dynamika przewodniczej ekspresji wyglądała tak. Po kolei więc.

Podczas pierwszej i drugiej wizyty – w 1993 i 1994 roku Taj był tylko „pomnikiem wiecznej miłości”, „tęsknotą wykutą w kamieniu” czy też „łzą na policzku wieczności” (to akurat chętnie powtarzany cytat z Tagore) lub „ucieleśnieniem tego co najczystsze” (rzadziej znany cytat z Kiplinga). Sama historia mauzoleum opowiadana była w miarę sensownie, bez nadmiernych udziwnień, choć oczywiście koncentrowana się na wątku wiecznej miłości Szachdżahana i Mumtaz Mahal.

Podczas trzeciej wizyty, w 2007 roku, było już intensywniej. Po pierwsze pokazywano liczne sztuczki fotograficzne, widać było, że w rozumieniu panów przewodników, clou wizyty Taju to zrobienie sobie dobrej foty na tle budynku. Wątek historyczny był skromniejszy, za to rozbudował się wątek romantyczny – Szachdżahan kochał szaleńczo, był gotów zrobić wszystko aby upamiętnić ukochaną, stracił z tego powodu tron (bo za dużo wydał na budowę mauzoleum). No i pojawił się triumfalnie – tzw. Drugi Taj, Czarny Grobowiec, który miał jakoby być zbudowany po drugiej stronie Jamuny. Wow, już wtedy byłem pod wrażeniem.

Czwarta wizyta i kolejny pan przewodnik. Skądinąd miły i bardzo zaangażowany. Ale poza standardowymi historiami (wieczna miłość, tęsknota, rozpacz po śmierci ukochanej) nasz indyjski przyjaciel rozbudował wątki inwestycyjne ?. Otóż Czarny Taj nie jest już przypuszczeniem, jest oczywistością, ale i tu uwaga! Pojawia się marmurowy czarno-biały most nad Jamuną – pomiędzy dwoma mauzoleami. Podwójne a nawet potrójne wow! Większą wyobraźnię mają tylko delhijscy taksówkarze, który spali (w swoich opowieściach) wszystkie hotele – tylko po aby zachęcić ciebie do noclegu w jakiś wspaniałym przybytku brata lub kuzyna. Ale Tajowi przewodnicy szybko ich doganiają.