Wieczór w Quidah to czas obrzędów voodoo. Zanim zaczną się bardziej oficjalne ceremonie, organizowane w ramach Narodowego Dnia Voodoo my weźmiemy udział w obrzędach mniej formalnych, bardziej prywatnych. Poznany przez nas w Świętym Lesie Kpasse przewodnik dostaje zadanie zlokalizowania miejsca, gdzie takowe obrzędy miałby się odbywać. Dwadzieścia dolarów wzmaga jego determinację, ale zadanie nie jest wcale tak łatwe jakby można było się spodziewać.
Owszem Quidah jest miastem, w którym kwitnie vodun, ale obcy (jak już mogliśmy się przekonać w samym Świętym Lesie) nie są zbyt chętnie zapraszani na tradycyjne ceremonie. Cóż trzeba być zdeterminowanym – może jednak się nam to uda właśnie dziś wieczorem. Termin jest ponoć idealny bowiem przed głównym świętem w całym mieście odbywają się liczne nieformalne obrzędy.
Ruszamy więc. Początkowo trafiamy na ceremonie z udziałem zangbetos – to członkowie tajnego stowarzyszenia dbający o czystość doktryny vodun i o porządek społeczny. Realizując te szczytne zadania zangbetos, nie tylko walczą z złymi czarownicami i wyznawcami czarnej magii, ale też i tropią złodziei i innych przestępców. Są charakterystycznie przebrani, patrolują nocą ulice będąc swoistą, nieformalną policją w społecznościach Fonów i Jorubów. Budzą jednak grozę swoim dzikim okrucieństwem – ponoć żadna kobieta nie wyjdzie z domu, gdy pojawia się wieść, że przybyli do miasta (z jakiś powodów atakują samotne panie uważając je za czarownice). My zaś spotykamy ich za dnia – w nieco bardziej zabawowej formule, nie wydają się więc nam szczególnie groźni. Pojawiają się przebrani, w całej gromadzie na głównym placu miasta, tańczą, pokrzykują i wpadają w trans. co ciekawe dalej jednak budzą niepokój wśród lokalnej ludności – dzieci w panice uciekają, gdy jakiś zangbeto zbliża się do nich.
Szukamy dalej, a raczej szuka nasz przewodnik podekscytowany wizją 20$ (ale to na zasadzie success fee – kasa za konkretne osiągniecie czyli prawdziwą ceremonię voodoo). Po jakimś czasie triumfalnie informuje nas o tym, że wie gdzie odbywają się ceremonie – na dodatek możemy w nich uczestniczyć (mamy tylko złożyć jakiś datek – pewnie kolejne 20$). Decyzja jest oczywista – będziemy uczestniczyć w ceremonii.
Obrzędy odbywają się… na środku ulicy. Tuż obok toczy się normalne życie – dzieci wracają ze szkoły, ludzie przejeżdżają na rowerze, handlarki próbują sprzedać jakieś owoce. Ale to obok, w centrum jest zaś swoista scena, na której środku stoi fetysz. To dookoła niego toczyć się będzie cała ceremonia, to z nim w nieustannym kontakcie jest główny kapłan. Grają święte bębny, pojawiają się na wpółnagie młode kapłanki – Vodunsi i kapłani – Vodunon. Tańczą z wielką intensywnością – ich celem jest doświadczenie transu tak aby móc spotkać się z duchem obecnym w fetyszu. Ich ciała staną się loa – wierzchowcem duchów a główny kapłan będzie w stanie wejść dzięki temu w kontakt z siłami nadprzyrodzonymi.
Przyglądamy się całej ceremonii z pewnym niepokojem – owszem jesteśmy zaproszeni, ale mamy wrażenie, że cały obrzęd jest tak gwałtowny, że w każdej chwili może się wymknąć spod kontroli. Kilkakrotnie się tak też zresztą dzieje – tancerz/kapłan wpada w trans, wije się na ziemi, staje się agresywny wobec przechodniów i widzów. To nie on – to duch, fetysz jak tłumaczy nasz przewodnik (mocno zresztą przejęty całym wydarzeniem). Staramy się być mało widoczni, poza nami początkowo nie ma żadnych białych (potem dochodzi dwóch Francuzów), więc budzimy zrozumiałe zainteresowanie. Stopniowo zapada zmierzch i ceremonia dobiega końca – w ocenie naszego przewodnika obrzędy odniosły swój cel – fetysz obiecał wsparcie próśb kapłana, rzecz wcale nie oczywistą (fetysze są bardzo chimeryczne i bywają złośliwe jak mówi nasz przewodnik). Cóż może i nasze 20$ przyczyniło się do tego, że duchy okazały się być tak łaskawe …
Wysyceni magią i intensywnością obrzędów – wycofujemy się. Przed nami Narodowy Dzień Voodoo.