Togo na krótko. Tak można podsumować nasz wypad do tego małego, afrykańskiego kraju. Oczywiście czas wizyty nie wynika z tego, że nie ma tu wiele do zobaczenia, wprost przeciwnie – Togo jest ciekawe i egzotyczne. Problemem są formalności – można co prawda bez problemu dostać wizę na granicy, ale tylko na czas siedmiu dni. Za to jej przedłużenie wymaga chodzenia po urzędach już w samym Lome – stąd też uznaliśmy, że lepiej się spiąć i zobaczyć tyle ile się da w tydzień.
Stratujemy w Lome, stąd przez dwa dni będziemy zwiedzać południową część kraju, potem pojedziemy na północ aby zobaczyć plemienne obszary Tata Somba. Sama stolica miała w ostatnich latach nie najlepszą prasę – pojawiały się informacje o narastającym chaosie i przemocy ulicznej. Niczego takiego nie doświadczamy – w mojej ocenie Lome to jedno z najprzyjemniejszych miast Afryki (uczciwie trzeba przyznać, że większość jest okropna – więc i konkurencja w tej kategorii nie jest zbyt duża ).
Lome jest wspaniale położone nad samym Oceanem Atlantyckim a plaża miejska wygląda wręcz folderowo – kilometry białego piasku, palmy, restauracyjki. Miasto w ogóle robi wrażenie jakby stało się swoistym centrum ekspatów – jest tu dużo białych, ale nie wyglądających na turystów. Być może chętnie osiedlają się tu Europejczycy pracujący w firmach prowadzących interesy w Afryce Zachodniej, np. w Nigerii. Stąd do Lagos jest raptem kilka godzin samochodem – a życie w Lome wydaje się być rajem w porównaniu do tego czego możemy się spodziewać po nigeryjskiej metropolii.
Jakby nie było Lome jest przyjemne, stosunkowo czyste i pełne rzadkich w Afryce instytucji, np. kawiarni czy supermarketów. Warto tu spędzić kilka dni – nawet w celach czysto wypoczynkowych.
Kolejnego dnia jedziemy do Aneho – dawnej, nieformalnej stolicy niemieckiego Togolandu (formalna była w małym miasteczku Sebe, kilka kilometrów na północ od Aneho). Tu klimat jest już zupełnie inny – powoli rozpadające się kolonialne budynki (np. katolicka katedra św. Piotra) kontrastują z żywa tradycją vodun (czyli inaczej mówiąc voodoo). Troszkę w duchu horrowo-magicznym, trochę kiczowatym – niczym z taniej wersji Harrego Angela.
Okazuje się jednak, że prawdziwy horror jest jeszcze przed nami – naszym kolejnym punktem jest Akodessewa czyli Wielki Targ Voodoo. Położony na obrzeżach Lome targ jest największym tego typu przybytkiem na świecie – nigdzie indziej nie znajdziecie tylu trucheł nietoperzy, sów, kotów, psów, małp, węży i wszystkiego co żyje w Togo. Na straganach misternie układna są stosy czaszek i innych kości, suszone kameleony i jaszczurki, jakieś suszone rośliny, kamienie czy tajemnicze minerały. Nie ma tu rzeczy przypadkowych – każdy z tych dziwnych i strasznych składników znajdzie swoje zastosowanie. Potężni czarownicy – praktycy zarówno białej jak i czarnej magii robią z nich amulety, leki czy fetysze. Cel może być wszelaki – zarówno zabicie jak i uzdrowienie, uwiedzenie czy zakończenie związku miłosnego, ochrona domu, ale i sianie zniszczenia. Ważna jest magia – to czy czarownik czy kapłan wie jakich użyć składników, jak je razem połączyć i nadać im ponadnaturalną moc. No i rzecz jasna nie bez znaczenia jest też jakość tych składników – stąd też i popularność Akodessewy wśród adeptów czarownictwa i magii z całej Zachodniej Afryki. Mówiąc pokrótce – nigdzie indzie nie dostaniesz suszonych nietoperzy tej jakości. Albo tak dobrze przygotowanych głów małp czy kotów. To takie swoiste, straszne Delikatesy Voodoo …
Osoby o słabszych nerwach raczej nie powinny tu przychodzić (ani oglądać zdjęć z targu). Inni mogą, ale powinni pozostać czujni – nawet mój ściśle racjonalny umysł był poddany jakiejś dziwacznej presji. Co prawda nieco się na nią sam naraziłem przyjmując zaproszenie głównego kapłana na krótką pogawędkę – o tyle niepokojącą, okazało się bowiem, że towarzyszem naszej rozmowy jest wielki fetysz i kilku jego pomniejszych braci (fetyszków?) Dostałem propozycję nie do odrzucania – zakupu kilku potężnych talizmanów bezpośrednio do Wielkiego Fetysza (kapłan był tu tylko pośrednikiem) gwarantujących mi w zasadzie wszelakie powodzenia – w zdobywaniu kasy, seksie, miłości, walce o władzę. Można by tak powiedzieć – magiczny all inclusive. Z trudem się wyplątałem z tej sytuacji (talizmany pewnie kosztowałyby majątek, no i racjonalizm racjonalizmem, ale voodoo z nietoperza do domu wwozić nie należy) – wpadłem na genialny pomysł i powiedziałem, że moje prywatne fetysze nie lubią nowości i byłyby na mnie złe za jakieś obce talizmany. To wyjaśnienie zostało przyjęte z pełnym zrozumieniem – fetysze trzeba szanować i rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni. Oczywiście po zapłaceniu niewielkiej sumy – wsparcie dla fetyszy i samego pana kapłana. A ja z ulgą opuściłem targ Akodessewa postanawiając na jakiś czas zmniejszyć moją wnikliwość badacza-amatora etnografa 🙂