Jak pisałem w poprzednim artykule: do Lalibeli przyjeżdża się głównie po to aby podziwiać wspaniałe kościoły. Jej popularność rośnie z roku na rok, przybywa tu coraz to więcej turystów. Gdy zwiedzałem ją po raz pierwszy przeszło 12 lat temu była wówczas zapyziałym miasteczkiem, do którego docierali pojedynczy podróżni. Dziś jest tu pełno hoteli, knajp i biur podróży a miasto na pierwszy rzut oka wydaje się mocno skomercjalizowane.
Jednak to tylko pozór – owszem turystyka jest teraz ważnym elementem życia mieszkańców, ale wciąż dla Etiopczyków jest kluczowe duchowe znaczenie Lalibeli. Obok to Aksum najważniejszy ośrodek Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego – miejsce pielgrzymek i szczególnie uroczyście obchodzonych świąt. O tym aspekcie Lalibeli opowiem w dwóch kolejnych artykułach – warto się jednak też przyjrzeć temu jak wygląda ludzki a nie boski aspekt życia w Świętym Mieście.
Cóż, jest tu wszystko – bary z głośną muzyką, liczne bazary i jeszcze liczniejsze cmentarze. Każdy aspekt życia jest reprezentowany – zabawa, handel, pogrzeby. W ciągu kilku spędzonych tu dni możesz doświadczyć tu prawie wszystkiego.
Wieczór spędzamy w lokalnym barze. Pijemy tej czyli piwo zrobione z miodu, słuchając głośnej etiopskiej muzyki. Powoli przyzwyczajam się do smaku indżery, który prześladował mnie podczas mojej, poprzedniej podróży do Etiopii. Wydaje mi się teraz nieco lepszy – zaczynam powoli akceptować charakterystyczny kwaskowaty posmak, będący wynikiem kilkudniowej fermentacji zaczynu. Indżera jest narodowym daniem Etiopii – chyba najpopularniejszym posiłkiem w tym kraju. Robi się je z mąki z teffu czyli miłki abisyńskiej, zboża znanego tylko z tego regionu świata.
Indżerę jada się w Etiopii nawet kilka razy dziennie podając ją z sosami, mięsem, warzywami czy jajkami. Ba używa się jej w nawet roli łyżek (kawałkami nabiera się sosy) czy talerzy (kładzie na niej potrawę główną) – tyle, że spożywanych na końcu posiłku. Od Indżery w Etiopii nie da się uciec – stąd i moja determinacja aby ją polubić ?
Na eksperymentach kulinarnych nie kończą się nasze aktywności w Lalibeli. Obserwujemy ceremonie pogrzebowe – żałobnicy zwyczajem muzułmańskim (choć to oczywiście ortodoksyjni chrześcijanie) są w bieli a nie czerni. Pogrzeb jest bardzo dynamiczny, uczestnicy głośno lamentują, grają bębny, atmosfera jest i podniosła i intensywna emocjonalnie.
Włóczymy się też po lalibelskich targach – tu akurat niewiele się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Dalej działy mięsne przyprawić mogą co wrażliwszego obserwatora o poważne skurcze żołądka i mdłości – tu jeszcze nie dotarły zachodnie standardy.
Wieczory zaś spędzamy w naszym hotelu – prawdziwej malarycznej norze, w której musieliśmy się zatrzymać bo okazało się, że w okresie Timkatu dostanie miejsca w czymś w lepszym standardzie jest nierealne. Cóż i tak nie do końca z własnej woli poznajemy smak Lalibeli z dawnych, przed-turystycznych czasów …