Jedziemy do Aguegue – wsi na wodzie będącej czymś w rodzaju małego Ganvie (o nim później). Jedziemy to nie do końca właściwe słowo – po kilku kilometrach jakie przejeżdżamy na motorkach przesiadamy się na pirogę. To jedyny sposób dotarcia do wioski – płyniemy najpierw rzeką a potem wpływamy na jezioro Nakoue. Zamieszanie jest na nim niczym na ruchliwej drodze – pełno łodzi pływaja w każdą stronę, handlarki z towarami w pływających mini-sklepikach oferują towary. Wszędzie widać też rybaków – zarówno tych z wędkami jak i wielkimi sieciami. Sama podróż okazuje się już być nadzwyczaj intrygującym doświadczeniem poznawczym.
Aguegue została zbudowana na palach – na wodzie, ale stosunkowo blisko brzegu, tuż przy lądzie. Inaczej niż w Ganvie, leżącej na samym środku jeziora – zawsze otoczonej bezkresem wody. Tu w Aguegue, w porze suchej (a taką właśnie mamy), gdy woda wysycha i zamienia się w błoto sytuacja jest zupełnie inna. Wieś na wodzie staje się wówczas błotną osadą. A dokładniej mówiąc błotno-piaskową.
Co nie zmienia faktu, że i tak jest dla mnie szalenie ciekawa – od lat staram się odwiedzać takie miejsca.
Samo zwiedzanie jest bezproblemowe. Jako, że turystów tu się raczej nie uświadczy, to trzeba pogodzić się że będziemy budzić pewnną sensację. Ale też i życzliwość – więc nikt nie przeszkadza nam w myszkowaniu po wsi i przyglądaniu się spokojnie toczącemu życiu jej mieszkańców.
Wieś jest całkiem duża, ma sklepy, jakieś warsztaty rzemieślnicze, ba, jest w niej nawet szkoła ! co ciekawa murowana a nie zbudowana na palach – widać tu ślady rządowych inwestycji w edukację.
Spotykamy przy niej gromady lokalnej młodzieży, żywo zainteresowanej naszą obecnością. Chłopcy chętnie pozują do zdjęć (dziewczęta, jak często w Afryce bywa, są zdecydowanie bardziej wstydliwe), robią groźne miny i trochę chojrakują. Nas zaciekawiły ich skaryfikacje – specyficzna forma zdobienia czy też oznaczania ciała. Tu w Afryce mają one głębokie znaczenie rytualne i mówią o jakiejś formie przynależności – do grupy plemiennej czy klanowej, kohorty rówieśniczej (po wspólnym obrzędzie przejścia do dorosłości) czy jakiegoś tajnego stowarzyszenia (których tu jest pełno). Czym są w wypadku naszych gospodarzy nie wiemy – odwagi starczało im na robienie groźnych min do zdjęć, przy próbie rozmowy robili się strasznie zmieszani i pośpiesznie uciekali.
Intrygujące doświadczenie.