W drodze na Llanos

Po kilku dniach spędzonych w Andach ruszamy na Llanos, olbrzymie sawannowe obszary południowej Wenezueli. Co zaskakujące to właśnie Merida jest najlepszym miejscem do zorganizowanie tej wyprawy – nigdzie indziej bowiem nie znajdziemy tak tanich ofert. My dostajemy propozycję czterodniowej wyprawy za jedyne 150$ od osoby – w cenie dojazd na Llanos samochodem, wyprawy w głąb interioru, nocleg w agroturystyce i pełne wyżywienie. Brzmi super, wręcz niewiarygodnie tanio, zwłaszcza w porównaniu ze znanymi mi cenami safari w Afryce. Ocena jakości tej wyjątkowej oferty przyjdzie później …

Ruszamy rano, auto okazuje się wiekową Toyotą, przewodnikiem i kierowcą jednocześnie jest Juan – trzydziestolatek z Meridy. Przez cztery następne dni będzie naszym kierowcą, przewodnikiem i ochroniarzem. Mam wrażenie, że da sobie radę łatwo w każdej z tych ról – to typ latynoskiego macho skrzyżowany z sportsmenem i surwiwalowcem 🙂

Wyjeżdżamy rano wiedząc, że pogoda w Andach o tej porze roku bywa niepewna a drogi są kiepskie.  Na szczęście ranek jest słoneczny – możemy więc podziwiać wspaniałe widoki Andów, tu w okolicach Meridy mający alpejski charakter. Zatrzymujemy się w małych, andyjskich miasteczkach – mieszkańcy to głównie Metysi i Indianie, mało jest za to Kreoli a prawie w ogóle nie ma Murzynów. Skład demograficzny jest więc zupełnie różny od tego jaki obserwowaliśmy w kakaowych miasteczkach nad Morzem Karaibskim. To oczywiste w Andach nie było żadnych plantacji w więc i nigdy nie było tutaj tak afrykańskich niewolników. Zasadniczo inna niż na Wybrzeżu jest też architektura andyjskich miasteczek – domy są surowe i skromne, zbudowane z kamienia i  pokryte dachówką. Zdecydowanie bardziej mi to przypomina puebla północnego Peru czy też hiszpańskiej Kastylii, nic tu nie ma z karaibskiego klimatu Wybrzeża.

Andyjska przyroda jest wyjątkowa – przejeżdżamy przez Paramo, obszary roślinności nieco podobne do  naszych wysokogórskich hal, pełne żółtych kwiatów Frailejón. Szczególnie okolice Laguna Macubaji są warte odwiedzania – to tu na wysokości  prawie 3500npm najłatwiej jest zobaczyć paramo. Bajeczne miejsce – łąki wyglądające niczym zielone kobierce z wielobarwnym wzorcem kwiatów a nad nimi ośnieżone, andyjskie szczyty.

Zjeżdżamy z Andów w stronę Barinas, ale pogoda niestety się psuje, robi się deszczowo. Okazuje się, że przypuszczenia naszego kierowcy co do ryzyka podróży były słuszne – schodzące lawiny błotne niszczą naszą drogę. Zamiast asfaltu mamy przed nami burzliwy wodospad –  nie zniechęca to jednak kierowców, wszyscy dzielnie przejeżdżają przez gwałtowny potok wody. Ruchem kierują samozwańczy kontrolerzy, nie ma oczywiście żadnej policji ani innych służb drogowych. Cała ta sytuacja tylko potwierdza moje przekonania, iż w Wenezueli nie działają żadne służby publiczne a ludzie muszą radzić sobie sami z problemami. Na drodze jest trochę nerwowo, wygląda to dosyć niebezpiecznie, ale nasz dzielny Juan bez szczególnych problemów przejeżdża przez wodospad.

Stajemy aby zjeść spóźniony obiad w małej knajpce zawieszonej nad płynącą w przepaści rzeką. Podczas konsumpcji olbrzymich steków mamy nieoczekiwaną okazję obserwowania andyjskiej fauny – na drzewach tuż obok nas pojawiają się dziesiątki bajecznie kolorowych ptaków. Ten obszar Andów jest miejscem marzeń „oglądaczy ptaków” z całego świata – szczególnie ptaki z rodziny kardynałów są tu mocno reprezentowane. Właściciel widząc moje zainteresowanie przywabia kolejne ptaki ryżem, po chwili okazuje się, że jego amatorem jest też piękna wiewiórka czerwonoogonowa. Kolejne, niesamowite przyrodniczo miejsce.

Zjeżdżamy na równinę już wczesnym wieczorem a stąd mamy jeszcze ponad 300km do farmy, w której mamy spędzić następne trzy dni.

Dopiero późno w nocy dojeżdżamy do miejsca naszego pobytu na Llanos – agroturystyka okazuje się być dwoma barakami-domkami z wyposażeniem składającym się z kilku prymitywnych posłań. Nie jesteśmy jednak jedynymi mieszkańcami domków – witają nas całe stada karaluchów, w tym niektóre z nich naprawdę imponujących rozmiarów. W rogu pokoju gniazdo uwiła sobie wielka, jadowita skolopendra, w łazience mieszkają olbrzymie ropuchy a pobliskiej rzece pływają aligatory. Wygląda na to, że safari zaczyna się tuż przy naszych łóżkach ?