Podróżując przez Afrykę. I będąc tym trochę wyczerpanym?

Około 6300 kilometrów – tyle ostatecznie przejechaliśmy podczas naszej podróży po Afryce Centralnej. Tylko transport publiczny, raz wynajęliśmy jakieś pikapy – z opcją jazdy na pace. Z braku wyboru, alternatywy dojazdowej. Zresztą w każdym z tych trzech krajów nie ma żadnej lepszej opcji podróżowania – masz do wyboru albo straszny transport publiczny albo coś z obszaru mega luksusu, np. przelot helikopterem czy awionetką z Wodospadów Wiktorii na safari w Luangwa. W cenach kosmicznych, daleko wykraczających poza jakiekolwiek nasze budżety.

Więc zaczynamy.

Pierwszy przejazd. Miał być całkiem przyzwoity. Znalazłem informacje o kompani autobusowej mającej bezpośrednie przewozy z Dar Es Salaam do Lusaki, bez konieczności zmiany autobusu na granicy tanzańsko-zambijskiej. Wyszło oczywiście jak zawsze – kompania się rozpłynęła, przejazd był standardowy, z przesiadką. Ba z 12-godzinnym oczekiwaniem na granicy, o czym nikt nas nie poinformował. Poznawczo było to nawet ciekawe – granica to jeden wielki bazar, pełen aktywności handlowej, barwny i kolorowy – co można podziwiać na zdjęciach. Ale 60h przejazdu – dzień w autobusie z Dar do granicy, noc w hotelu, dzień kiwając się na przejściu, noc w autobusie do Lusaki, dzień w autobusie do Livingstone. Horror.

Tu poznaliśmy uroki zambijskich autobusów. Co mamy w ofercie. Skrajnie wąskie siedzenia (po 5 a nie zwyczajowe 4 w jednym rzędzie!), hałas (na przemian nagrania wideo z nabożeństwami ewangelików, modłami muzułmańskimi i katolickimi mszami – aby było sprawiedliwie), no konkretny smrodzik. I godziny przejazdów. Nocne, wolne, zawsze spóźnione. W takim układzie tanzański transport nagle wydał mi się luksusowy.

Kolejne przejazdy – do Chipaty przez Lusakę (prawie 30h), do Mulanje przez Blantyre (z załatwianiem malawijskiej wizy na granicy – co nie było łatwe) i potem znowu na północ do Monkey Bay. Tu do gry weszły nowe środki transportu – rozklekotane do granic możliwości zambijskie minibusy i cream of the cream transportu centralo-afrykańskiego – malawijskie matole.

Matola – czasami stareńki minibus, czasami zbiorowa taksówka osobowa a czasami wielka ciężarówka. Wtedy wszyscy, za całym swoim dobytkiem ładowani są na pakę i co ciekawe w zasadzie nie ma granic ładowności takowego samochodu. Po prostu siedzisz coraz to wyżej – na stosach manioku, pomidorów, bananów, w otoczeniu kur, przemiłych pań handlarek i dokazujących dzieci. Masz bardzo dobry widok, jest przewiewnie – jest tylko mały feler. Można spaść, bo szybkość jazdy matoli bynajmniej nie jest dostosowana do nędzy malawijskich dróg i przeładowania wozu.  Zabawa, ale bardzo ryzykowana.

Rzecz jasna podróżowanie po Afryce to nie tylko przejazdu. Postoje są równie ważne – to czas handlu, pogaduszek i wymiany informacji. Tu życie toczy się wzdłuż dróg – to jedyne okno na świat.

Dla nas jednak afrykańskie drogi stały się lekkim koszmarem, stąd też i taka nadzieja na odpoczynek. Rajską enklawę w interiorze – „kurorty” na Jeziorem Malawi. Jak to wyszło o tym w kolejnych artykułach.

Ale cóż, jak się już wylądowało w środku Afryki, to nie ma się wyboru – trzeba wrócić na wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Stamtąd wylatujemy do Europy, a wcześniej mamy chwilę odetchnąć na Zanzibarze.

I to właśnie był nasz ostatni przejazd podczas tej podróży – ostatni, ale bardzo konkretny – 1670 kilometrów i cała masa matol, daladal i rozpadających się autobusów. Toteż widok morza był dla nas prawie tak radosny jak dla Stanley wracającego z poszukiwań dr. Livingstone – oczywiście znając skalę wysiłku obu wypraw ?

Nie polecam – ale nie masz wyboru. Chcesz zobaczyć Afrykę nie wydając tysięcy dolarów – nie unikniesz długich podróży transportem publicznym.