Morze Karaibskie i kakaowe miasteczka

Raptem w dwie godzin można z Maracay dotrzeć do Puerto Colombia, miasteczka słynącego z najpiękniejszych w całej Wenezueli plaż . Zgodnie uznajemy, że tak blisko byłoby trochę głupio nie spędzić tam kilku dni i nie skorzystać  z możliwości odpoczynku nad Morzem Karaibskim. Tym bardziej, że owe plaże położone są tuż obok Parku Narodowego Henry Pittier – wspaniałej górskiej dżungli. A, że okolica słynie z też barwnych, kolonialnych miasteczek…

Decyzja jest jasna – jedziemy ! Ruszamy w stronę wybrzeże kolorowym, ale i mocno przepełnionym autobusem.  W Wenezueli w związku z Dniem Kolumba jest  długi weekend i setki ludzi z Maracay ruszyło odpoczywać nad morzem. Nie jest to dla nas niestety dobra informacja – jak się później przekonamy będzie to oznaczało kilkugodzinne szukanie hotelu w Puerto Colombia, nadmorskiej  miejscowości do której właśnie zmierzamy. Na razie jednak podziwiamy wspaniałe widoki –  droga przebija się przez wysokie, nadmorskie góry, Cordillerę de la Costa, miejsce gdzie Andy spotykają się Morzem Karaibskim.

Nie tylko przyrodnicze atrakcje są jednak tutaj rzeczą godną uwagi i wartą zobaczenia. Karaibskie wybrzeże Wenezueli ma bowiem swoją wyraźną etniczną specyfiką. Niewiele jest miejsc na świecie, gdzie  można doświadczyć tak wielkiego zróżnicowania kulturowego.

Dlaczego tak jest ? Wydaje się, że przyczyną tego jest  złożona i momentami trudna historia tego regionu.

W czasach kolonialnych Wybrzeże było zdecydowanie najbogatsza część kraju czerpiąca swoją zamożność z rozległych plantacji kakao. Skądinąd uważanego wówczas i dzisiaj za najlepsze na świcie. Kakao było podówczas  prawdziwym czarnym złotem Wenezueli – tak jak jest nim dziś ropa naftowa.

Plantacje wymagały robotników, sprowadzono więc tysiące czarnych niewolników a Afryki. Po latach Wybrzeże  stało się najsilniej  zafrykanizowanym etnicznie rejonem kraju.

Następne lata, już po uzyskaniu niepodległości przyniosły tutaj kolejne fale osadników – tym razem byli to imigranci z odległej Europy. Hiszpanie, Włosi, Niemcy czy wschodnioeuropejscy Żydzi. Potem osiedlali się tutaj zamożni Wenezuelczycy i ekspaci budując tu swoje letnie rezydencje. Cały region stał się miejscem wypoczynku bogatych mieszkańców Carcas czy Maracay.  Jest to w pełni zrozumiałe bowiem okolice Puerto Colombia są wręcz bajecznie piękne – to wyjątkowe połączenie gór, morza i kolonialnych miasteczek. I etnicznej różnorodności.

Dojeżdżamy w końcu na miejsce. Niestety nasze wcześniejsze obawy się potwierdzają –  w długi weekend przybyły tu setki turystów. Wszystkie miejsca w hotelach są zajęte i ostatecznie dopiero po kilku godzin poszukiwań znajdujemy jakąś nędzną klitę na jedną noc.

Następnego dnia mamy więcej szczęścia – udaje nam się znaleźć dwa pokoje w pensjonacie prowadzonym przez osiedloną  w Wenezueli Niemkę, Martę. Hotelik jest wspaniale położony, ale co zaskakujące okazuje się być raczej brudnawy (u Niemca brud ! 🙂 ) Okazuje się jednak pani Niemka po kilku latach pobytu poza domem stała się prawie indyjska w klimacie, tak w dziedzinie higieny jak i umiejętności naciągania gości ( o tym w następnym wpisie).  Niedogodności ostatecznie wynagradza nam wspaniałe położenie  pensjonatu – u podnóża gór, w pięknym ogrodzie, który chętnie odwiedzają kolorowe ptaki (w tym kolibry).

Wieczorem spotykamy Annę – mieszkankę Caracas spędzającą tutaj długi weekend. Anna to wręcz klasyczna przedstawicielka upadłych elit, których boliwariańska rewolucja Chaveza pozbawiła pozycji i pieniędzy. Dobra szkoła średnia, studia na prestiżowym uniwersytecie, wyjazdy na wymiany studenckie do Szwajcarii i … bezrobocie. A w efekcie postępująca pauperyzacja i narastające rozczarowanie. W ocenie Anny pracy w Wenezueli nie ma w ogóle, a na pewno nie takiej jakiej by oczekiwała. Nie znosi Chaveza ani jego rewolucji, ale czuje, że rządząca klika łatwo władzy nie odda. Wybory, które odbyły się kilka dni temu wyraźnie to pokazały – nie ma chyba szans na pokojowe przekazanie władzy. 

Anna jak i większość zamożnych i wykształconych Wenezuelczyków zdecydowanie popierała Caprilesa Radonskiego, kandydata opozycji. W wielu sprawach ma ona pewnie rację, ale jakoś trudno jej współczuć. Może za bardzo przypomina, tak często opisywanych w licznych książkach, upadłych rosyjskich arystokratów wciąż wspominających utracone w następstwie rewolucji bogactwo i władze.

Co nie zmienia faktu, ze sama kolacja jest przyjemna, zwłaszcza, że Anna wybrała jedną z najlepszych restauracji w miasteczku. Może nieco mniej przyjemne okazuje się płacenie rachunku, ale czego się nie robi dla podtrzymania ducha upadłej elity 🙂

W kolejnych dniach włóczymy się po okolicznych miasteczkach – niegdyś kolonialnych perełkach, może dziś już nieco zaniedbanych i zubożałych.  Paradoksalnie zarówno Choroni jak i Chuao nie leżą bezpośrednio nad morzem, oba zostały założone kilka kilometrów od wybrzeża. Powody były oczywiste – w XVII wieku wybrzeże Wenezueli stale było narażone na  ataki angielskich piratów, łasych na bogactwa tej ziemi. Władze centralne były słabe i mieszkańcy mogli liczyć tylko na siebie – postanowili więc wycofać się w góry i tam zbudować swoje miasta.

Do samego Chuao można dopłynąć tylko łodzią – dróg w górach, poza tymi, które prowadzą  z Maracay w zasadzie nie ma. W Chuao ziarna kakaowe suszone są na placu przed kościołem – całe miasteczko pachnie czekoladą. Tutejsze kakao i czekolada uważane są za najlepsze na Ziemi i to im wybrzeże przez dziesiątki lat zawdzięczało swoją zamożność.  Architektura dominująca w obu miasteczkach wydaje się być  bliższa tej Meksykowi lub Kubie niż centralnej Wenezueli, dominują małe, kolorowo malowane domki.  Ludność też jest etnicznie zbliżona do tej żyjącej na karaibskich wyspach  – większość mieszkańców  kakaowych miasteczek to Murzyni i Mulaci. Jeszcze mocniej doświadczamy  tej karaibskości podczas co sobotnich, wieczornych imprez w Puerto Colombia. Młodzi mężczyźni grają na bębnach i gitarach a setki ludzi tańczy na nadmorskim bulwarze. Jest gorąca, głośno i namiętnie. Taki co tygodniowy mini karnawał we wenezuelskim stylu.

Nie zapominamy też o plażach – w końcu  Morze Karaibskie wręcz zobowiązuje do opalania i pływania !

Niestety przez pierwsze dwa dni tłumy są wręcz niemożebne, nie tak wyobrażaliśmy sobie karaibski wypoczynek. Potem jednak wszystko się uspokaja a plaże są prawie puste i naprawdę bajkowo piękne … W tym i ta najpiękniejsza – Playa Grande, ponad kilometr białego piasku, plam i błękitnego morza. Odpoczywamy więc i cieszymy się ciepłym morzem.

Tuż obok mamy dżunglę w parku narodowym Henry Pittier. Czas więc na jej eksplorację.