Maracay – tu zaczynamy i kończymy

Podróż po Wenezueli zaczynamy i kończymy w Maracay. Bynajmniej nie dlatego, że jest w tym mieście coś szczególnie interesującego a tylko po to aby uniknąć pobytu w Caracas. Stolica nigdy nie słynęła z bezpieczeństwa, ale w ostatnich miesiącach nastąpiła wręcz erupcja przemocy – napady, porwania na ulicach czy rabunki to teraz w Caracas norma.  Wobec tego decydujemy się na całkowite pominięcie stolicy Wenezueli i stąd właśnie Maracay – najbliższe w miarę duże miasto skąd można pojechać z i na lotnisko.

Samo Maracay niczym szczególnym się nie wyróżnia – jak wszystkie wenezuelskie miasta jest chaotycznie zabudowane, jedynie samo centrum jest nieco bardziej wyraziste.  Co ciekawe najbardziej imponujące okazują się być monumentalne koszary…

Rozwój Maracay  zawdzięcza Juanowi Gomezowi, który był prezydentem Wenezueli  w pierwszych latach dwudziestego wieku. Gomez był brutalnym dyktatorem i skorumpowanym typem, który szczególnie upodobał sobie Maracay – mieszkał tam przez całe lata z swoimi licznymi kochankami. Dwie kochanki miał oficjalnie i z nimi spłodził tylko siedemnaście dzieci, ale za to z innymi paniami udało dodatkowo zwiększyć liczbę potomków aż do solidnej osiemdziesiątki czwórki.  A jako, że był dobrym tatusiem postanowił im wszystkim zapewnić intratne, państwowe fuchy. Bardzo źle to wpłynęło na stan finansów Wenezueli i wywołało pierwszy (z wielu) kryzys społeczno-gospodarczy w tym kraju. Niestety wydaje się pan Gomez pozostaje niedoścignionym wzorcem dla kolejnych przywódców tej pięknego krainy ?

W Maracay można też ocenić poziom bezpieczeństwa w Wenezueli a raczej całkowity brak takowegoż – tu nigdy nie możemy się poczuć nadmiernie pewnie, Prawie wszystkie domy w centrum mają zakratowane okna (co ciekawe do ostatniego piętra – może bandyci tu spuszczają się na linach?), rezydencje na przedmieścia wyglądają jak małe twierdze chronione płotami podłączonymi do prądu pod wysokim napięciem a w knajpkach podkreśla się zakaz używania broni palnej. Miasto pustoszeje o zmroku, my również stosujemy się do obowiązujących tu zasad i nigdy wieczorami nie wychodzimy z hotelu. Za to w ciągu dnia wszystko wydaje się funkcjonować w miarę normalnie – ulice i sklepy są pełne ludzi, jakoś nie widać nadmiernego niepokoju pomimo napiętej sytuacji politycznej.

Ostatecznie polubiliśmy Maracay – nic w nim może nie ma, ale jako baza do dalszej podróży okazało się być idealne. Mieliśmy przyzwoity hotel z bardzo miłym i opiekuńczym właścicielem. Starszy pan z rozrzewnieniem wspominał czasy, gdy Wenezuela była stabilna i bezpieczna. Ba była ona najbogatszym i najszybciej rozwijającym się państwem kontynentu, prawdziwą ostają modernizmu. Choć pewnie jest to perspektywa kogoś kto zawsze należał do klasy posiadającej – inaczej pewnie oceniali kraj przedstwiciele biedniejszych warstw społecznych. Nie należy w końcu zapominać, że idee rewolucji boliwariańskiej Chaveza długo cieszyły się olbrzymim poparciem społecznym i pomimo narastającego kryzysu nadal mają swoich popleczników.

Nie narzekamy więc ostatecznie na pobyt w Maracay. To całkiem dobre miejsce na początek i koniec podróży po Wenezueli. No i last but no least  – właśnie tu, w Maracy dostaliśmy najlepszy kurs czarnorynkowej wymiany naszych dolarów