Ganvie – życie na wodzie

Ganvie – największa atrakcja turystyczna Beninu. Może raczej najbardziej znana – jeśli w ogóle można mówić o tym że coś jest tu popularne. Jak się przekonujemy to kraj z taka małą ilością podróżnych, że trudno też tu mówić o jakiś szczególnie popularnych turystycznie miejscach. Czy tak zwanych must-see.

Czy Ganvie jest takim właśnie must see Beninu ? A jeśli tak to czy zasłużenie przypadła mu ta zaszczytna pozycja największej atrakcji kraju ?

Na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi tak. To niewątpliwe must-see tego kraju. Na drugie jest trochę bardziej złożona . Ganvie nie jest najciekawszym miejscem  w Beninie – kultura voodoo i przyroda na północy zrobiły na mnie większe wrażenia. Ale na pewno jest intrygujące i warte odwiedzenia. Są po temu trzy powody.

Po pierwsze Ganvie położone jest bardzo blisko Cotonou, raptem jakieś 15 kilometrów od centrum. Dojazd jest trochę skomplikowany ale tani, sam koszt popłynięcia łodzią do wioski też nie jest przesadnie wysoki (ale po targach – o tym dalej). Po drugie pomimo jakiejś deklarowanej turystyczności jest ono dalej mało skomercjalizowane – komercjalizacja to zresztą rzadka przypadłość w Afryce Zachodniej. Po trzecie i najważniejsze – ciekawe miejsce. Dlaczego ? O tym poniżej.

Ganvie to największa w Afryce (jedna z największych na świecie) miejscowości zbudowanych na wodzie. Miejscowości, bo choć opisywana jest zazwyczaj jako wieś w mojej ocenie jest raczej miastem średniej wielkości (mieszka to od 12 do 15 tysięcy ludzi). Jest w niej wszystko – domy mieszkalne, sklepy, szkoła, mały szpital, ba, są nawet ze dwa hotele (to jest ten przejaw komercjalizacji).

Skąd w ogóle pomysł osiedlenia się na środku jeziora i zbudowania domów na wodzie? Odpowiedź mieści się w jednym słowie – niewolnictwo. Pisałem o tym już w kilku wcześniejszych artykułach – Benin był jednym z kluczowych punktów na szlaku handlu ludźmi. Agresywne państwa (dziś nazwalibyśmy je państwami-rozbójnikami) – Dahomej i Oyo organizowały odległe, łupieżcze wyprawy tylko po to aby zniewolić ludzi pochodzących z innych plemion – w zasadzie stało się to istotą ich bytu.  A na Wybrzeżu czekali zawsze spragnieni żywego towaru bezwzględni europejscy handlarze wraz z ich afrykańskimi pomocnikami.

Dla mniejszych i słabiej zorganizowanych grup sytuacja stawała się tragiczna – czasami dochodziło do całkowitego wyludnienia obszarów poddanych presji państw-rozbójników.  Lokalne społeczności podejmowały więc różne próby obrony – np. Somba budowali domy-twierdze (o czym pisałem w poprzednim artykule). Inni – np. Nupe uciekali daleko na północ, poza zasięg niewolniczych wypraw i w nowym miejscu próbowali organizować sobie życie.

Tofinu (bo taka jest nazwa grupy plemiennej mieszkającej w Ganvie) wpadli na inny pomysł – postanowili schronić się na rozległym Jeziorze Nokoue. Zbudowali domy na palach, mieli też flotyllę łodzi uniemożliwiającą potencjalnym najeźdźcom dotarcie do Ganvie.  Okazało się to znakomitym pomysłem – ani Dahomejczycy ani Jorubowie z Oyo nawet nie próbowali ich atakować. Tofinu parali się rybołówstwem, uprawiali też małe poletka na brzegach jeziora Nokoue a w ostatnich latach istotnym źródłem dochodów stała się dla nich turystyka. Choć w sumie nie wiem jak – bo turystów (delikatnie mówiąc) za dużo tu nie ma, ale może nawet takowe przychody są dla Tofinu znaczące.

I tak Ganvie stała się atrakcją dla podróżnych.

A dla nas jest ostatnim punktem podczas podróży po Beninie.

Dojazd do Ganvie z Cotonou jest nieco skomplikowany – najpierw taxi-motorek, potem łódź, którą to trzeba oczywiście sobie wynająć na własną rękę na brzegu jeziora. I tu mamy stał punkt  programu – z 20 minut chandryczenia się o cenę, ich (czyli wynajmujących) opowieści o potężnych cenach ropy (co nie jest prawdą) i naszych kontr-opowieści o kosztach pobytu w Afryce wyższych niż w Europie Zachodniej (co jest prawdę a raczej byłoby gdybyśmy nie pilnowali wydatków). Negocjacje są raczej na łagodnie, bez złości, ale nieco napięcia zawsze pojawia się w takich sytuacjach – to też afrykański standard.

Reszta wycieczki za to przebiega bardzo fajnie  – pływamy po jeziorze, obserwujemy ptaki, podziwiamy domy na palach. Przyglądamy się toczącemu się na wodzie życiu lokalnej społeczności – kolorowo ubrani ludzie podróżującymi łodziami, wodnym bazarom, rybakom. I najciekawszy aspekt podróży – pogrzeb na wodzie. A dokładnie mówiąc procesja pogrzebowa – bo sam pochówek odbędzie się na małej, bezludnej wyspie, gdzieś na jeziorze. Nie da się zmarłych pochować blisko miejsca zamieszkania – stąd i idea cmentarnej wyspy. Zresztą na podobny pomysł wpadli Wenecjanie – tam takową rolą spełniały Isola di San Michele, wyspa-cmentarz.

Reasumując – Ganvie to zdecydowanie nie Wenecja Afryki (bo i takie można przeczytać określenia), ale jest na tyle ciekawym miejscem, że zawsze warto tu przyjechać.